+1
orlo 30 września 2018 19:38
Przygotowując się do każdej podroży, chłonę informację z tej strony. Czas dodać coś od siebie.

Pobudka. Jest 5 rano, tym razem, charakterystyczny dźwięk wpadający przez uchylone okno uprzedził budzik, to dźwięk uruchomionego silnika samolotu z pobliskiego lotniska, nigdy wcześniej się nie zdarzyło żeby mnie obudził. Zamykam okno.
5:40 tym razem dobrze mi znany dźwięk budzika, przerwał mój sen. Czas do pracy. 4 godziny mijają błyskawicznie.
Kierunek, oddalone 400 km, dalej lotnisko w Berlinie. Przesuwające się słonce, po bezchmurnym niebie oraz muzyka umila mi podróż.
Tak mogę latać, środkowe miejsce wolne. Po 2,5h lotu melduje się na miejscu Republika Macedonii wita mnie zachodzącym słońcem. Po przejściu kontroli paszportowej, kieruje się do czekającego na zewnątrz autobusu, który zawozi mnie do centrum - stolicy Skopje.
Szybki prysznic w hostelu, i ruszam, chłonąc miasto wieczorową porą. Widzę dwa światy z jednej strony nowoczesne hotele, budynki państwowe rzucające blask świateł wraz z wybudowanymi za nie małe pieniądze licznymi pomnikami między innymi pomnik oficjalnie nazwany wojownikiem na koniu, chodź jest to oczywiste ze pomnik przedstawia Aleksandra Macedońskiego, o którą historie Macedończycy toczą spory z Grekami.







Kawałek za kamiennym mostem zaczyna się inny świat, serce Skopje - Stara Czarszija, przyciągająca różnorodnymi dźwiękami oraz zapachami wydobywających się licznych barów i restauracji. Tu mieszają się kultury, Macedońska, Albańska i Turecka.
Czas się zatrzymać. Usiąść, zjeść.
Zamawiam jeden ze specjałów Bałkańskiej kuchni, klasyczne kebacze z mielonego mięsa uformowane na kształt parówki podana z cebulką, ostrą papryczka, i tutejszym chlebkiem, oczywiście nie może zabraknąć lokalnego piwa, którym próbuje załagodzić ostry smak papryczki. Najedzony, wzdłuż przepływającej przez miasto rzeki Wardar wracam spać, jutrzejszy dzień znowu zacznę o tej samej porze.





Wypijam poranną kawę i ruszam na dworzec, autobus nr 60 zabierze Mnie do oddalonego o 40 minut od miasta kanionu Matka. Nie mam biletu, kasę biletową otwierają dokładnie o tej samej godzinie o której odjeżdża autobus, o 7. Czekam pod drzwiami żółtego autobusu, licząc na to, ze pracownik który sprzedaje bilety, tak lubi swoją prace ze przyjdzie wcześniej, tak się jednak nie dzieje. Widzę ze kierowca mojego autobusu odpalił silnik, biegnę, wpuszcza mnie bez biletu, problem sam się rozwiązał. Kiedyś bilety sprzedawali kierowcy, od niedawana wprowadzili karty które należy doładować. W Autobusie przeważa starsze pokolenie,zmierzają pochodzić po górach, nie mają specjalnych kiji do Nordic Walking tylko ręcznie robione, tak spędzają sobotni poranek.





Po dotarciu do Kanionu, nie ruszam od razu gdzie wszyscy.
Idę do „Złotego Kryza”, 25 minut drogi w górę, nie jest to typowa atrakcyjna turystyczna, dlatego po drodze nie mijam nikogo. Nagle kamienna szeroka ścieżka, zmienianie sie w wąska zarośnięta krzewami. Co jakiś czas słyszę, odgłosy ukrytych w krzakach zwierząt. Pewnie peszą się moja obecnością, tak jak ja ich. Słyszę dzwoneczki, tym razem to kozice wyżerające trawę na zboczu gór. Docieram do krzyża, z którego rozprzestrzenia się widok na kanion oraz na przedmieścia Skopje. Siadam, nie spieszę się , czas na przerwę, śniadanie. Z takim widokiem. Na razie wiejący u góry wiatr, wygrywa walkę z unoszącym się powoli słońcem po bezchmurnym niebie. Wracam.





Wracam na parking przed wejściem do Kanionu , dobrze ze jestem tu tak wcześniej na razie jest tylko jeden wycieczkowy autobus, i na dodatek na polskich rejestracjach. Polski język towarzysz mi przy zwiedzaniu okolicy.
Po drodze mijam zaporę. Docieram do miejsca, skąd można wybrać się w rejs łódką po kanionie lub wypożyczyć kajak. Na razie nie ma za dużo chętnych. Idę kawałek wzdłuż kanionu, w kierunku sztucznego jeziora Matka, ale do niego nie docieram, zawracam 1h drogi to dla mnie za długo, zarządzam czasem. Wracając, wchodzę do restauracji, próbuje zamówić zimne piwo, blacha, dopiero po 10 sprzedają alkohol, dziwne przecież nigdy nie jest za wcześniej żeby dobrze zacząć dzień.







Płynę łódeczką na druga stronę kanionu, nawet nie wiem czy trwało to minutę. Idę do ukrytej w górach cerkwi Św. Mikołaja, suche powietrze, oraz źle dobrane obuwie nie pomagają mi w wspinacze, dobrze ze to tylko 20 minut. Na górze odpoczywam, na tarasie widokowym. O klasztorze mogę napisać, tylko ze był tak mnie zaciekawił. Wracam w dół, nad brzegiem kanionu gwiżdże, nie słyszy mnie, znowu gwiżdże nagle się odwraca zauważył mnie, nie mija minuta przypływa po mnie łódeczką. Czekam na brzegu, próbując wyhamować dobijającą łódkę, ale poślizguje się na mokrym kamieniu, but zamoczony...i tak miałem przebrać za chwile na japonki, ale szkoda butów.







Wracam do restauracji, jest po 10, biorę małe zimno piwo na drogę powrotne do autobusu. Przy wypożyczalni zrobił się tłum, łódki z turystami krążą po kanonie, wracając przedzieram się przez licznie zaparkowane autokary turystyczne, i nie żałuje ze wstałem tak wcześnie, miałem te widoki praktycznie dla siebie.
Siadam na chodniku gdzie niby ma być przystanek powrotny, nie jest oznaczony, lokalizacje przystanku zamieszczonego na Maps.me potwierdza spacerujący z psami mieszkaniec. Czekam. Widza mój autobus jadąc znad przeciwka to dobry znak, zaraz pewnie wyruszy w drogę powrotną. Nie mija 5 minut za zakrętu, wyłania się linia numer 60. Macham. Zatrzymuje się, proszę kierowcę o bilet, chodź dobrze wiem ze ich nie sprzedaje, pokazuje tylko palcem żebym usiadł na miejsce. Znowu się udało. Docieram na dworzec, w kasie biletowej kupuje bilet nad jezioro Ochrydzkie. 15 minut wolnego czasu wykorzystuje na szybkie zakupy, w pobliskiej piekarni kupuje dwa burki, jest to rodzaj ciasta francuskiego. Jeden z słonym serem i sezamem znika w oczekiwaniu na autobus.
I po co ja się tak spieszyłem, autobusem przyjeżdża 20 minut po czasie. Praktycznie cały czas z 3,5h podróży mija mi na pisaniu relacji. Na szczęście w klimatyzowany vanie nie czuć ponad 30 stopniowego upału za oknem.
Po drodze zadaje sobie pytanie. Łącznie ze mną, tak długi odcinek pokonują trzy osoby. Czy to jest opłacalne ?
Za oknem krajobraz się zmienił, góry oraz ledwo co zamieszkałe wioski zamieniły się w ruchliwą ulice, wypełnioną z jednej oraz drugiej strony sklepikami, stolice zamieniłem na kurort - Ochryda. Bus się zatrzymuje, szybkie zerknięcie na mapę, wydaje mi się ze to odpowiedni moment żeby wysiąść. Dworzec autobusowy na którym planowałem wysiąść, okazał by się złym pomysłem. Mijając tłumy turystów, oraz liczne sklepy, docieram do apartamentu. Lokalizacja 100 metrów od wody, wśród ciasnych uliczek starego miasta, odpowiada mi doskonale, i ten widok z balkonu, na mieniącą się w słońcu tafle jeziora, oraz zarośnięte bujną roślinnością góry. Czas przyjrzeć się temu bliżej.



Z brzegu wygląda to jeszcze lepiej, woda jest tak czysta ze widać, w niej pływające małe rybki, które rzucają się na każde rzucone pożywienie, tocząc zacięta walkę między sobą.
Brzegiem jeziora, docieram pod położoną na skalnym cyplu cerkiew, która jest jednym z najbardziej rozpoznawalnym zabytkiem Macedonii. Błękitne bezchmurne niebo, oraz spokojna tafla jeziora, idealne łączy wszystkie elementy. Wchodzę nad cerkiew, gdzie powstaje większość zdjęć. Ja na swojej poczekam, do zachodu słońca, jeszcze tu wrócę. Delektując się widok jeziora z góry, zmierzam w stronę plaży.
Ukryta wśród zarośli kamienista plaża, tu spędzę najbliższą godzinę. Chwilę nieprzyjemnego wejścia do wody, po ślizgach, wbijających się w stopy kamieniach, wynagradza orzeźwiająca, krystalicznie czysta woda. Stoję chwile bez ruchu, promienia padające słońca nie pozwalają na dłużej otworzyć mi oczu.
Wychodzę na brzeg, kładę się. Tu już okulary, pomagają wygrać mi tą nierówną walkę. Dookoła praktycznie nikogo. Jest tak cicho, że z dźwięków docierają do mnie odgłosy ptaków oraz ruch wody rozbijający się o brzeg. W takich chwilach wydaje mi się ze łapie życie. Pomału powieki same mi opadają, to czas żeby przerwać tą sielankę.
Wracam nad cerkiew. Ruch na wodzie praktycznie zniknął, łodzie z turystami wróciły do portów. Na punkcie widokowym zebrało się spora grupka osób, słońce zachodzie, każdy wie ze to ostatni moment, na uwiecznienie tego widoku na zdjęciach bądź zapisania go w głowie. Niedługo noc, zastąpi dzień. Ja będę miał swoją chwile tutaj, jutro po wschodzie słońca, kiedy nie będzie tu nikogo.
Wracam do apartamentu, zatrzymując się co chwile żeby chłonąc magię tego miejsca.













Po powrocie rzucam się na łóżku, czas odpocząć, działające wcześniej wi-fi odmawia posłuszeństwa, miejsce gdzie zjem wieczorem wybierze los. A nie zapisane wcześniej notatki. 40 minutowa drzemka, dobrze mi zrobiła. Wychodzę, ale daleko nie zaszedłem, wchodzę do pierwszej knajpki która przykuła moja uwagę, stoliki na zewnątrz zajęte, wchodzę do środka, przymocowany do sufitu telewizor, od razu przykuwa moja uwagę. Właśnie rozpoczyna się mecz. Liga Hiszpańska. Mecz Realu Madryt. Przypadek ?! Siadam. Z karty dań, wybieram lokalne dania sałatkę szkopską z ogórków, pomidorów, cebuli i posypanym startym, słonym białym serem. Do tego kotleta z roztopionym w środku boczkiem oraz serem podany wraz z frytkami oraz ogórkiem i pomidorami. W oczekiwaniu na zamówienie, kelnerka proponuje mi zmianę stolika, na stolik zewnętrzny, chyba nie wie że moje oczy rzadko kiedy, kierują się w inne miejsce niż telewizor. Przynoszący główne danie kelner, przeprasza za zbyt długie oczekiwanie. Patrzę na zegarek, faktycznie minęło 30 minut meczu. Kończę posiłek, dopijając ostatni łyk lokalnego piwa, równo z gwizdkiem oznajmującym koniec pierwszej połowy i wychodzę, w przeliczeniu 30 zł lżejszy, ale po pochłoniętej porcji jedzenia i tak poruszam się zdecydowanie mniej żwawo, niż do tej pory. Chodząc w nocy po mieście, bez konkretnego celu, zdaje się na słuch, i docieram przed ogródek restauracji gdzie muzycy tworzą instrumentalne widowisko grający na żywo w okół stolików. Większość sklepów jest zamknięta, życie znad wody przeniosło się do zatłoczonych restauracji i kawiarni. Wraz z powrotem mojego stanu żołądka do normalności wracam spać.



I tym razem nie przestawiam budzika. 5:50 Budzę się równo z dobrze znanym mi dźwiękiem. Spoglądam przez balkon, nie jest już tak ciemno, ale tym razem zmęczenie wygrywa z głową i idę spać dalej. Godzina 7 i ten sam dźwięk. Tu już nie mam żadnych wątpliwości, czas zacząć kolejny dzień. Po chwili melduje się na dole, miasto śpi, jest niedziela, dopiero po dobrych kilku minutach mijam pierwszą osobę. Idę jedna z głównych ulic, wszystkie sklepy pozamykane. Tym razem zadziałał zmysł węchu, czuje wypieki, rozglądam się po okolicy ale nie widzę skąd docierają. Idę kawałek dalej, wyszukuje w telefonie piekarnie, muszę się cofnąć. Docieram do piekarni, jak by znany mi zapach przedostawał się przez otwarte drzwi, jak mogłem jej wcześniej nie zauważyć. Znowu zamawiam burek z mięsiem, poprzedni zjadłem wczoraj na plaży, po chwili zauważam różnice w tamtym nawet nie mogłem określić jaki rodzaj mięsa jest w środku, tak mało go było, tutaj jest zdecydowanie więcej to mięso mielone. Idę dalej, w poszukiwaniu marketu na większe zakupy. Widzę, próbuje wejść zamknięty, otwierają o 7:30, pozostało 5 minut, poczekam ale nie tutaj idę kawałek dalej.
Przechodzę obok jedynej otwartej kawiarni, przy stolikach na zewnątrz siedzą grupki lokalnych mężczyzn, mijając kawiarnie zastanawiam się czemu nie wszedłem, przecież to te miejsce, w którym wiem ze się nie zawiodę, cofam się, wchodzę. Stoliki w środku puste, za barem mężczyzna wydaje mi się ze pochodzenia Tureckiego. Zamawiam. Duża kawa mniej niż 3 zł. Przynosi mi ją do stolika, zdziwiony patrzę na stojący obok kieliszek. Pierwsze skojarzenie wódka. Nie, nie chce tak zaczynać dnia, rozglądam się po stolikach na zewnątrz, tez widzę kieliszki, dobra biorę tak małego łyka, ze praktycznie tylko zwilżam usta, woda ! Doczytam o tym później. Kończę kawę, a na końcu zeruje kieliszek. Wychodzę, wtedy jeszcze nie wiem ze jeszcze tu wrócę. Szybkie zakupy w otwartym już markecie, i idę dalej.
Wspinam się na górną część miasta, jak słońce unoszące się za moim plecami. Wchodzę przez bramę kamiennych murów starego miasta, na szczycie dostrzegam twierdzę cara, pełniąca funkcje obroną przed najazdami. Mijam teatr antyczny gdzie w dzisiejszych czas odbywają się przedstawienia oraz występy artystyczne. Idę jeszcze wyżej na wzgórze, docieram do nowo wybudowanej cerkwi, gdzie obok widoczne są pozostałości antycznych budowli. W otoczeniu cerkwi działa darmowe wifi, o czym informuje wielki znak, nie pasujący do reszty otoczenia. Przez gesty las, dochodzę do punkty widokowego, tego samego gdzie wczoraj razem z innymi widzami, przy blasku zachodzącego słońca, obserwowałem jak dzień zamienia się w noc. Dzisiaj nie ma tu nikogo, tłumy znikły, odsypiają wczorajszą noc, to samo można powiedzieć o tafli wody, która zamarła bez ruchu. Siadam na murku, totalną ciszę, przerywają mi dzwony z pobliskiej świątyni, teraz nie tylko widzę ale tez słyszę, całość skomponowana jak w najlepszych filmach. Pierwsi turyści przerywają mi ten stan, schodzę niżej, nad brzegiem jeziora mijam grupkę wędkarzy,siedzących na hotelowych leżakach, oni dobrze wiedzą, ze ich czas się kończy. Za chwile nastąpi zmiana. Plażowicze zajmą ich miejsce, wtedy nie będzie tu już tak cicho.













Mój czas, tez się kończy, czas się pakować. Zimny prysznic, ostatnie spojrzenie z balkonu, zakładam plecak i wychodzę. Tym razem w druga stronę jeziora, w pobliskim porcie, wróciło życie, kapitanowie statków wpuszczają pierwsze grupy urlopowiczów. Kawałek dalej, ta sama sytuacja, zmienia się tylko środek transportu tu już luksus, motorówki z obitymi skórzanymi siedzeniami. Idąc dalej deptakiem, dochodzą do parku, tu jest przyjemniej, gęste drzewa nie pozwalają przebić się promieniom słońca na swoje terytorium, tu rządzi cień. Spacer kończę na wysokości przesmyku jeziora, gdzie cumują żaglówki, i zawracam. Kolejną godzinne spędzam nad brzegiem jeziora, biorąc orzeźwiająca kąpiel i leżąc w bezczynności w promieniach słońca, chodź nie jest to mój ulubiony stan, wiem ze lato się kończy. Wybija południe, postanawiam ze to już koniec, powolnymi krokami zmierzam w kierunku Dworca Autobusowego, po drodze zahaczę jeszcze o targ rybny a przynajmniej tak myśle. Tym razem moja logistyka zawodzi, zaznaczony wcześniej punkt na mapie, okazuje się zwyczajnym domem na przedmieściach miasta. Nauczyłem się w podróży żeby się nie nastawiać, nie oczekiwać, wtedy w takich sytuacjach, po prostu zmieniam plan. Wrócę szybciej, do stolicy. Docieram na Dworzec Autobusowy, tu dowiaduje się, ze kolejny autobus odjeżdża za 3h. Nowy plan. 30 minutowy powrót nad jezioro. Z zakupioną po drodze małą zieloną buteleczką, lepiej mi mija wędrówka. Docierając do Centrum, natrafiam na manifestacje mieszkańców, tłumy zmierzają w moja stronę, przyklejony do jednej strony ulicy próbuje ich mijać, jak rugbista mijający swojego przeciwnika. Zmęczony, kładę się po drzewem, nad brzegiem jeziora, muszę odpocząć, oczy mi się zamykają, dlatego wyciągam telefon, i pisze kolejną cześć relacji. Nawet nie wiem, kiedy mija mi godzina. Ospałym krokiem wędruje w stronę dworca, zakupiona na wynos kawa w dobrze mi znanym miejscu przyspiesza flegmatyczne tempo, które znowu spowalnia zjedzony posiłek. Tym razem dobrze zaznaczyłem punkt na mapie. Zakupuje falafel i humus, czyli smażone kulki z przyprawionej ciecierzycy oraz pasta z ciecierzycy, podana z bukietem surówek. Jeszcze tylko 30 minut, oczekiwana na dworcu, i wyruszam w drogę powrotną do stolicy.







Tym razem wszystkie miejsca, w autobusie są zajęte. Do stolicy dojeżdżam późnym wieczorem, z dworca autobusowe, dobrze znaną mi drogą kieruję się do hostelu gdzie spędziłem pierwszą noc mojego wyjazdu. Chwila odpoczynku, i ruszam pożegnać się z miastem. Z głównego placu miasta, docierają odgłosy buczenia oraz oklasków. To fani koszykówki, podziwiają zmagania ulicznych grajków.
Po drugiej stronie rzeki, inne odgłosy, hipnotyzująca muzyka wydobywająca się z barów oraz zapach palącej się shishy. Siadam na ławce, z jednej oraz drugiej strony rzeki i tak żegnam się z tymi dwoma światami.





Nie wiem czy tu jeszcze kiedyś wrócę, ale mimo że jak każda podróż mi się nie opłacała, to było warto bo wróciłem bogatszy o kolejne wspomnienia.

Dodaj Komentarz